Bardzo lubiłem
chodzić z mamą i babcią na rynek naszego miasteczka. Był to stary rynek, ulice
były wyłożone kamieniami brukowymi tzw. kocie łby. Zawsze tam stał tramwaj,
stary czerwony z jednym reflektorem na środku, wyglądało to tak jak gdyby miał
jedno oko, stał dlatego bo w tym miejscu miał mijankę i żeby mógł odjechać
musiał czekać aż przyjedzie drugi, wyminą się w tym miejscu i dalej pojedzie
jednym torem. Była tutaj też budka, ale nie z piwem – w tej budce pani
sprzedawała lody i takie fajne żelowe myszki czerwone, to nie były takie żelki
jak teraz... tamte były miękkie i po rozgryzieniu rozpływały się w ustach. Na
rynku był też kościół, bardzo duży, ogromny, bardzo byłem ciekawy jak jest w
środku. Mama opowiadała mi że tam mieszka bozia i ludzie tam chodzą się modlić
po to żeby bozia im coś dała, bo jak ktoś jest dobry to zawsze coś dostanie. No
i masz, sama chyba nie wiedziała co tymi słowami sprawiła. Uparłem się żeby
mnie tam zaprowadziły bo ja jestem dobry i grzeczny, rozbeczałem się tak że
musiały mnie zaprowadzić do kościoła. Weszliśmy do środka, było pusto, wiało
chłodem, ogromny gmach rozglądałem się dookoła, patrzyłem do góry, podobały mi
się kolorowe szybki w wielkich wąskich ale wysokich oknach. Mamusiu –
zapytałem, a czy bozia coś nam da? No pewnie że da – odparła mama i razem z
babcią zaczęły się śmiać. Podeszły gdzieś tam do przodu, mama wzięła duży, taki
zielony kwiat w dużej donicy, a babcia wzięła trochę mniejszy i szybciutko
kazały mi uciekać bo bozia się rozmyśli. W ten oto sposób spodobał mi się
kościół no i chyba wtedy polubiłem bozię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz