str 5



Bardzo lubiłem chodzić z mamą i babcią na rynek naszego miasteczka. Był to stary rynek, ulice były wyłożone kamieniami brukowymi tzw. kocie łby. Zawsze tam stał tramwaj, stary czerwony z jednym reflektorem na środku, wyglądało to tak jak gdyby miał jedno oko, stał dlatego bo w tym miejscu miał mijankę i żeby mógł odjechać musiał czekać aż przyjedzie drugi, wyminą się w tym miejscu i dalej pojedzie jednym torem. Była tutaj też budka, ale nie z piwem – w tej budce pani sprzedawała lody i takie fajne żelowe myszki czerwone, to nie były takie żelki jak teraz... tamte były miękkie i po rozgryzieniu rozpływały się w ustach. Na rynku był też kościół, bardzo duży, ogromny, bardzo byłem ciekawy jak jest w środku. Mama opowiadała mi że tam mieszka bozia i ludzie tam chodzą się modlić po to żeby bozia im coś dała, bo jak ktoś jest dobry to zawsze coś dostanie. No i masz, sama chyba nie wiedziała co tymi słowami sprawiła. Uparłem się żeby mnie tam zaprowadziły bo ja jestem dobry i grzeczny, rozbeczałem się tak że musiały mnie zaprowadzić do kościoła. Weszliśmy do środka, było pusto, wiało chłodem, ogromny gmach rozglądałem się dookoła, patrzyłem do góry, podobały mi się kolorowe szybki w wielkich wąskich ale wysokich oknach. Mamusiu – zapytałem, a czy bozia coś nam da? No pewnie że da – odparła mama i razem z babcią zaczęły się śmiać. Podeszły gdzieś tam do przodu, mama wzięła duży, taki zielony kwiat w dużej donicy, a babcia wzięła trochę mniejszy i szybciutko kazały mi uciekać bo bozia się rozmyśli. W ten oto sposób spodobał mi się kościół no i chyba wtedy polubiłem bozię.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz